29 stycznia, 2012


Każda kobieta chce mieć dziecko wymarzone. Piękne, mądre i utalentowane. Krystyna, studiując malarstwo, przyswoiła sobie kanon piękna, dzięki któremu dokładnie wiedziała, jak będzie wyglądać jej nowo narodzona córeczka. Jednak parę miesięcy później dowiedziała się, że w szablonie idealnego dziecka Kamilka nigdy się nie zmieści.

Głównej bohaterce życie wydaje się pasmem udręk – od surowego dzieciństwa, niespełnionego życiowego marzenia, do natrętnej teściowej, wytykającej jej niedociągnięcia pani domu, męża maminsynka, który powoli stawał się dla niej obcym człowiekiem i opóźnionej w rozwoju, wszędobylskiej i szukającej miłości córeczki, której Krystyna nie potrafi pokochać.

Zwrotem w życiu całej rodziny staje się wypadek, który skłania główną bohaterkę do ponownego przemyślenia priorytetów, marzeń, a także zawarcia paktu... z Bogiem.


"Właściwie była to swego rodzaju propozycja, deal czy układ, z którym zwróciła się do milczącego Boga. Na początku swego monologu Krystyna oddychała z trudem, czuła, że jest to kluczowa rozmowa, a raczej monolog, że od niego wiele zależy. Oddychała więc z trudem, zdenerwowana jakby miała przed sobą rozmówcę krwi i kości. Odważyła się prosić, ale prośba szybko urosła do rangi wymogu, zaczęła targować się jak na jarmarku, coraz odważniej, zapalczywiej, ty mi to , a ja ci tamto. Nic nie zostało z zasady uległości. Wyobrażała sobie, że Bóg potakuje, zgadza się, żądała więc coraz więcej, a milczenie obrazu uznała za przyzwolenie. Z jej strony ofiara, ze strony Boga pomoc. Coś za coś."

14 sierpnia, 2011

Fragment mojej nowej książki

DEAL

   Powietrze w ogrodzie rozdarł przeraźliwy krzyk,  śmiertelne wołanie o pomoc, prymitywne, wręcz zwierzęce. Ścierka wpadła do miski z wodą, która rozprysła się na boki i zniknęła  w  miękkim włóczkowym  dywanie, akurat w tym miejscu, gdzie wzór tworzył żółtą pupę misia Puchatka. Krystyna pędziła na oślep przez wąski korytarz, ciemny, bo wysiadła żarówka, duszona przerażeniem, tak samo archaicznym jak krzyk, który je spowodował. Runęła rozdygotanym ciałem na stojący w drzwiach rower Kamilki i wraz z nim jak jedno ciało, jeden organizm potoczyła się po schodkach na wyłożone betonowymi płytami małe podwórko. Wciąż obejmowała rękoma koło, a nogi wcisnęły się pomiędzy ramę i łańcuch. Co oznacza ten krzyk? Słychać w nim przerażenie, grozę, ostateczność, nieodwołalną katastrofę. Rozbiegany wzrok ślizgał się po sadzie, nieznaczny ruch liści i motyli w rozżarzonym powietrzu. Niby wszystko w porządku, światło i cień, cisza popołudnia. Promienie spadały  na ziemię ukośnie, mącąc krople niewidzialnej mżawki, przebijały się przez szpaler  przyciętych grzybiasto krzewów. Kończyły swój bieg w starej studni, której nikt tak naprawdę nie postrzegał i wszyscy przechodzili obok niej obojętnie, nawet lekceważąco, źle oceniając jej śmiercionośny potencjał. Rzuciła się w stronę ocembrowanego otworu, nieposłuszne ciało  sztywniało, walczyła z powietrzem stawiającym wbrew zasadom fizyki zbyt duży opór, jakby przed nią tkwiła niewidzialna ściana z przeźroczystego budyniu.  Długowłosy kundel, bezmyślnie szczekając,  z trudem przecisnął się przez sztachety, podrygiwał tylną częścią ciała jak ryba ogonem. Trzeba zajrzeć! W cholerną otchłań, skąd już po sekundzie nadejdzie odpowiedź. Jeszcze dwie sekundy, potem jedna, ostatnia, po której trzeba będzie pochylić się nad niskim murkiem i przebić pełnym lęku spojrzeniem mrok długiego lochu, sięgnąć dna. Sekunda wydłużała się, Krystyna zatrzymywała ją, czas był jej posłuszny, dał się uprosić. Pies kwilił u nogi, deszcz kropił natrętniej. Zdążyła jeszcze zaczerpnąć powietrza jak przed śmiertelną walką i spojrzała…. Skrawek czerwonej bawełnianej sukienki Kamilki dziurawił czarną przestrzeń studni, krwawił jasnym rubinem, dalekim od poezji, bardziej szyderczym niż pięknym.  Krystyna krzyknęła w głąb wydrążonej ziemi. Głos uwiązł w czarnych czeluściach, zatonął w powietrzu, porażonym drgającą falą. Wilgoć buchnęła w nozdrza i stęchlizna jak oddech głębinowego potwora. Odwrócić głowę i udawać, że zobaczyła jedynie pustkę? Zresztą mogła niczego nie zauważyć albo zauważyć dopiero za pół godziny, kiedy szanse się skurczą do minimum, a jej rozrosną, spotężnieją. Pędzące sekundy decydowały za nią, już ich nie zatrzymywała, niech biegną, zaraz będzie po wszystkim. Nad głową Krystyny brzęczała cisza, borowała oszalały mózg, żeby wydrążyć go z myśli. Na dnie studni leżał piasek, brudny, szary, ale miękki, może dziecko ma jeszcze niewielką szansę? Zaraz, zaraz, a co z jej szansą? Szansa Kamilki niweczy jej szansę… bo nie da się pogodzić.. jednak przecież jest matką! Matka musi właśnie tak zareagować jak się należy! Dopadła telefonu. Nowa lekcja życia, nieoczekiwana, bo wszystko, co do tej pory planowała, zniweczyła jednym telefonem, i nie żałowała.. Powietrze przyniosło wreszcie leciutkie, odległe dźwięki syreny, obietnicę życia. Przysiadła na schodach i kołysała się lekko w rytm wpadających do rynny kropel deszczu. Ktoś położył jej rękę na ramieniu, lekko lecz stanowczo, bez słowa wskazała studnię. Nawoływania strażaków,  podniesiony głos lekarki,  przemykające obok niej postacie, spocone twarze, wiele spoconych, zmęczonych twarzy, niespokojne ruchy rąk, wszystko wirowało wokół niej, kręciło się zapamiętale i potem zniknęło. Dziewczynka leżała na noszach, włosy dziwnie błyszczały, jaśniały na tle szarego koca, choć przecież oblepione mokrym piaskiem . Skąd się wziął ten złocień na włosach? Wyschnięta studnia rysowała się blado i łagodnie, prawie malowniczo na tle drżącego w deszczu sadu, jej suche istnienie zaczęło dopiero teraz nabierać sensu

19 maja, 2011

Książka Ani

Dawno już chciałam napisać o tej książce, która jest jak wytchnienie po ciężkim dniu, jest prawie nierealna w morzu książek o przemocy, seksie, banalnych miłostkach. Aczkolwiek fabuła jest wielowarstwowa i tajemnicza, książka tchnie prostotą i bezpretensjonalnością. Nie ma w niej wydumanych sytuacji, udziwnień w sferze języka i stylu, a obok warstwy fabularnej można odczytać dość wyraźne posłanie. Kto dziś jeszcze zastanawia się nad wartością rodziny, myśli o patriotyźmie, o szacunku dla starszych? Dawno zapomniane wartości, którym powinno się przywrócić dawny status. Książkę polecam szczególnie młodzieży, szukającej moralnych wzorców, młodym czytelnikom, których życiowe postawy dopiero się kształtują.
Znam autorkę- jest taka, jak jej książka- mądra, nie siląca się na oryginalność, ale nie banalna, miła i swojska.
Oczywiście nie zapomnę podać nazwiska autorki i tytułu książki.

Ania Szepielak- Zamówienie z Francji

02 marca, 2011

Dziwne opowiadanie

Lekcja fizyki

Dziewczyna spadała głową w dół, z przyspieszeniem ziemskim około dziesięciu metrów na sekundę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby właśnie skoczyła z trampoliny lub z dziesiątego piętra, co przecież też się zdarza. Niestety zanosiło się na dłuższy, nieplanowany lot, a samo spadanie należy rozumieć fizycznie, bez metaforycznych podtekstów. Było to swobodne spadanie, przynajmniej na początku, ale dziewczyna wcale nie czuła swobody, jaką obiecywał fachowy termin. Niechcianemu spadaniu winna była Ziemia, zimna kula w jesiennym płaszczu, pozornie bezwładna i nieruchoma. Duża i ciężka, z nienasyconą żądzą posiadania, więziła wszystko, co znalazło się w zasięgu jej orbity. Kto chciałby się uwolnić od jej zachłannej miłości, musiałby umykać w zawrotnym tempie, z prędkością ucieczki. Zdecydowanie lepszym miejscem do spadania byłby Księżyc, przynajmniej wiatr nie świszczałby w uszach i lot przebiegałby nieco łagodniej. Dziewczyna gwałtownie łapała powietrze, spazmatycznie, jak ryba na piasku. Do jej świadomości dotarł tylko ogłuszający huk, a przerażony mózg zarejestrował dziurę ze światła, która ją połknęła. Głowę miała pustą, jak dynia na halloween, wydrążoną z myśli. Nie mogła objąć rozumem tego, co się stało.
„Jak wysoko?”- trzepotała pierwsza zrodzona w strachu myśl. Pytanie bez znaczenia, ponieważ z sześciu tysięcy metrów miałaby taką samą szansę na przeżycie jak z sześciuset, właściwie nie miała żadnej. Słyszała jakieś dziwne syczenie, potem gwizd. Gdzieś w dole z tyłu pikował samolot, ciągnąc za sobą ogon dymu, splecionego w warkocz.. Miała wrażenie, że czas zwalnia, rozciąga się jak guma. Nic dziwnego, w końcu czas jest relatywny, taka jego natura. Byłoby bezsensem w tej sytuacji spojrzeć na zegarek. Zgodnie z prawem Newtona dziewczyna poruszała się ruchem jednostajnie przyspieszonym, ale wcale nie chciała przyspieszać, każda sekunda przynosiła większe zagrożenie. Parła całym ciałem w sześciokilometrową przepaść. Litościwe powietrze dzielnie walczyło o jej życie, podtrzymując zbyt dużą masę. Świszczało ze zmęczenia nie mogąc udźwignąć marnych pięćdziesięciu pięciu kilogramów przerażonego ciała
Dziewczyna zostawiła w górze chmury, puszysty kaczy puch. Stalowa kopuła nieba wyglądała groźnie i nieprzyjaźnie, a wiatr nieudolnie wygrywał fałszywe tony, jak na zepsutej piszczałce. ”Dostałabym zapalenia ucha środkowego, gdybym przeżyła”- przemknęła jej przez głowę niedorzeczna myśl. Strach wymiótł całą logikę rozumowania, nawet duże stężenie adrenaliny nie przyniosło żadnego pomysłu na przeżycie, zresztą taki nie istniał. Znowu przeraźliwy pisk i nie mniej przeraźliwa cisza. Nie odróżniała ciszy od pisku, głośna cisza? Aberracja mózgu? Wszystko zastygło w bezruchu, chociaż wiadomo, że pędzi. Nigdy nie mogła pojąć mechaniki nieba. Wirujące planety, zakrzywiona przestrzeń, gwiazdy po kolapsie, tworzące czarne dziury, które nie są dziurami..
Próbowała oswoić się ze spadaniem, tak, jak można oswoić się z lataniem czy skakaniem ze spadochronu, ale jak można oswoić się z czymś, co wydarzyło się tylko jeden raz? A może nie? Przez moment, tak krótki jak nanosekunda, miała wrażenie, że już kiedyś tak było, że już kiedyś coś podobnego przeżyła, nikłe wspomnienie spadania. Deja vu? Gdzieś w dole tętniło życie, czekano na nią w domu z pachnącymi ciasteczkami, ułożonymi pieczołowicie na chińskiej tacy. Świeżo wyprasowany obrus kusił białością, a mąż pewnie co chwilę patrzył na zegarek. Niedługo wyląduje samolot… .
Bała się Ziemi pokrytej woalem mgły, nieprzystępnej, niechętnej ludziom, którzy spadają z nieba z prędkością 182 kilometrów na godzinę, a może nawet szybciej. Pod zaciśniętymi powiekami przeskakiwały postrzępione obrazy z życia, które w normalnych warunkach ani przez chwilę nie zaprzątnęłyby jej myśli. Jakaś plaża i pierwsze wakacje z chłopakiem, którego imienia nawet nie pamiętała. Rogi czerwonego koca łopotały jak chorągiewki na wietrze. Zimno. Morze wzdymało się falami, sapało, kwiliło i wreszcie roztrzaskiwało swe wody o piaszczyste brzegi plaży. Wiatr gwizdał jak oszalały czajnik i zmiatał z piasku puste kubeczki, luźne kartki porzuconych gazet i plastykowe łopatki do budowania zamków. Jakieś przysięgi, urywki zdań, banalne, o miłości. Potem wynurzyła się jak z wody inna dziewczyna, piękniejsza od niej. Znowu poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, silniejszy niż przed laty.
 Otworzyła oczy, łzawiły i piekły.„Ile jeszcze pozostało sekund?” Zobaczyła promień światła pędzący od słońca z absolutną prędkością, osiem długich minut, zanim rozświetlił jesienny krajobraz. W dole pola i lasy przybierały wyraźne kształty i barwy.
 „Ciało przyspiesza tylko do pewnego momentu, potem prędkość lotu musi się w końcu ustabilizować”- przypomniała sobie lekcję fizyki, teraz tak nieprzydatną. Wcale jej to nie uspokoiło. Myśli nie dały się przepłoszyć i z uporem borowały mózg, przelatywały w zawrotnym tempie, walczyły o pierwszeństwo w zawodach o ostatnie sekundy życia. Powietrze tarmosiło nią, jakby chciało obudzić, ostrzec przed niebezpieczeństwem
 „Może nie ma żadnej tragedii, może to tylko morderczy sen i nie mogę się obudzić! Wystarczy się uszczypnąć!”
Przed oczyma wirowała karuzela ziemi i nowe obrazy z przeszłości. Zamazany, szary prostokąt piaskownicy i dziewczynka na jej brzegu. Piasek był suchy, prawie szeleścił, kiedy nabierała go łopatką i przesypywała do wiaderka w kwiatki. Kolorowe bratki robiły wrażenie martwych, tak samo jak siedzące na nich motyle. Jako dziecko nie zauważyła tej subtelnej różnicy, ale instynktownie nie lubiła wiaderka.
 Wyraźnie widziała soczyste kolorowe płatki, które rozsypywały się na wietrze i świecące skrzydełka motyli, odlatujących donikąd. Może to tylko tęcza?
Kilkadziesiąt sekund przed zderzeniem szukała nieistniejącego rozwiązania.
”Gdybym była lżejsza, może spadałabym wolniej. Nie, Ziemia przyciąga wszystkie ciała z taką sama siłą. Tak, ale w próżni. Trzeba wziąć pod uwagę opór powietrza!” Facet od fizyki był strasznym nudziarzem, ale bardzo wymagającym. Po lśniącej posadzce klasy dreptały nerwowo jego iksowate nóżki w szerokich płóciennych spodenkach. Jak można stawiać wymagania ślicznym licealistkom mając takie nóżki?
 „Gdybym była płaska i szeroka jak deska miałabym większe szanse”
 Dziewczyna nagle pokochała życie, którym wcześniej szafowała. Wcześniej rozdawała dni, dzieliła się nocami, myślała, że ma ich jeszcze pod dostatkiem Chciałaby znowu usiąść w kawiarni i sączyć drinka, nabijać się z grubaski z pierwszego roku.
”Jakie paskudne nosiła spódnice! Uwydatniały jej grube, świńskie nogi i wałek tłuszczu zamiast talii. Jeszcze raz dokądś pójść…”
Ostatnie sekundy. Gdyby ktoś ją zapytał, co chciałaby powiedzieć przed śmiercią, może jakieś przesłanie, niestety nie znalazłaby stosownej odpowiedzi. To straszne, nie miała przed śmiercią nic do powiedzenia! Może chociaż jakaś sentencja? Najodpowiedniejsze byłoby filozoficzne pytanie w stylu „ Czy wszystek umrę”? Wiedziała, że nie, zmieni tylko formę. Zapewnia jej to prawo zachowania masy.
Było zimno. „Przytulić się do ciepłej, babcinej kołderki w kolorowe wianuszki polnych kwiatów, tylko przez parę sekund poczuć ciepły miękki materiał. Jeszcze raz spojrzeć na obraz z aniołem, wiszący nad dziecięcym łóżku”. Anioł szedł po ścieżce, obsypanej jesiennymi liśćmi i prowadził za rękę małego chłopca. Przedstawiony był zgodnie z archetypem: długie włosy, powłóczysta biała suknia. Wysmukła postać emanowała spokojem i ciepłem. Jesienny wiatr szargał drzewami, a liście robiły w powietrzu wyszukane piruety. Nad tym nieustannym ruchem górowała cisza, cisza nie z tego świata. Anioł zbliżał się.
 Ziemia .”Jak upaść, żeby najmniej bolało? Jak zaoszczędzić sobie cierpienia? Jeszcze żyję, zaraz poczuję ból, ostatnie świadectwo życia”. Traciła świadomość. Słyszała gdzieś w oddali wycie, jakby syrenę. Przejmujący głos narastał, zbliżał się, dźwięk był coraz wyższy, zgodnie z prawem Dopplera. Strach nagle odfrunął, nastała cisza. Nie ma się czego bać. Teraz czeka ją tylko odpoczynek, a potem powolne rozbieranie do snu. Zdołała jeszcze dostrzec jasny skrawek nieba, niebieski jak wspomnienie. Przykryła go powiekami.

03 lutego, 2011

spotkanie autorskie

Siedzę  z lekko pochyloną głową, wbijam wzrok w stolik, bo i tak nie widzę dalej, niż na metr. Okulary leżą obok książek, ale ich nie zakładam, bo podobno bez nich wyglądam dużo lepiej. Chyba chcę wyglądac lepiej, więc próbuję się uśmiechać uśmiechem, na jaki mnie stać. Nie stać mnie na piękny uśmiech obejmujący zęby, a może i nawet dziąsła. Nigdy nie podobały mi się dziąsła, nawet te wolne od paradontozy, lekko zwilżone śliną, i nie wiem dlaczego ludzie chcą to ogladać. Szeroki uśmiech jest bardzo popularny, ułatwia kontakty międzyludzkie, ukrywa złe nastroje, rozjaśnia twarz, więc wszyscy się go uczą na pamięć i potem przy każdej okazji automatycznie stosują. A przecież śmieją się tylko oczy, reszta to sztucznie napięty zestaw mięśni.
Sięgam po okulary, ale tylko po to, by krótko zbadać nastroje publiczności. Łowię każdy gest i każde skrzywienie twarzy i nie dam sobie wyjaśnic, że kogoś boli ząb. Nawet wśród tych, którzy przyszli porozmawiać o mojej książce też szukam wrogów
Tak wyobrażam sobie moje pierwsze spotkanie autorskie. Biedni, ci co przybędą!

24 stycznia, 2011