14 sierpnia, 2011

Fragment mojej nowej książki

DEAL

   Powietrze w ogrodzie rozdarł przeraźliwy krzyk,  śmiertelne wołanie o pomoc, prymitywne, wręcz zwierzęce. Ścierka wpadła do miski z wodą, która rozprysła się na boki i zniknęła  w  miękkim włóczkowym  dywanie, akurat w tym miejscu, gdzie wzór tworzył żółtą pupę misia Puchatka. Krystyna pędziła na oślep przez wąski korytarz, ciemny, bo wysiadła żarówka, duszona przerażeniem, tak samo archaicznym jak krzyk, który je spowodował. Runęła rozdygotanym ciałem na stojący w drzwiach rower Kamilki i wraz z nim jak jedno ciało, jeden organizm potoczyła się po schodkach na wyłożone betonowymi płytami małe podwórko. Wciąż obejmowała rękoma koło, a nogi wcisnęły się pomiędzy ramę i łańcuch. Co oznacza ten krzyk? Słychać w nim przerażenie, grozę, ostateczność, nieodwołalną katastrofę. Rozbiegany wzrok ślizgał się po sadzie, nieznaczny ruch liści i motyli w rozżarzonym powietrzu. Niby wszystko w porządku, światło i cień, cisza popołudnia. Promienie spadały  na ziemię ukośnie, mącąc krople niewidzialnej mżawki, przebijały się przez szpaler  przyciętych grzybiasto krzewów. Kończyły swój bieg w starej studni, której nikt tak naprawdę nie postrzegał i wszyscy przechodzili obok niej obojętnie, nawet lekceważąco, źle oceniając jej śmiercionośny potencjał. Rzuciła się w stronę ocembrowanego otworu, nieposłuszne ciało  sztywniało, walczyła z powietrzem stawiającym wbrew zasadom fizyki zbyt duży opór, jakby przed nią tkwiła niewidzialna ściana z przeźroczystego budyniu.  Długowłosy kundel, bezmyślnie szczekając,  z trudem przecisnął się przez sztachety, podrygiwał tylną częścią ciała jak ryba ogonem. Trzeba zajrzeć! W cholerną otchłań, skąd już po sekundzie nadejdzie odpowiedź. Jeszcze dwie sekundy, potem jedna, ostatnia, po której trzeba będzie pochylić się nad niskim murkiem i przebić pełnym lęku spojrzeniem mrok długiego lochu, sięgnąć dna. Sekunda wydłużała się, Krystyna zatrzymywała ją, czas był jej posłuszny, dał się uprosić. Pies kwilił u nogi, deszcz kropił natrętniej. Zdążyła jeszcze zaczerpnąć powietrza jak przed śmiertelną walką i spojrzała…. Skrawek czerwonej bawełnianej sukienki Kamilki dziurawił czarną przestrzeń studni, krwawił jasnym rubinem, dalekim od poezji, bardziej szyderczym niż pięknym.  Krystyna krzyknęła w głąb wydrążonej ziemi. Głos uwiązł w czarnych czeluściach, zatonął w powietrzu, porażonym drgającą falą. Wilgoć buchnęła w nozdrza i stęchlizna jak oddech głębinowego potwora. Odwrócić głowę i udawać, że zobaczyła jedynie pustkę? Zresztą mogła niczego nie zauważyć albo zauważyć dopiero za pół godziny, kiedy szanse się skurczą do minimum, a jej rozrosną, spotężnieją. Pędzące sekundy decydowały za nią, już ich nie zatrzymywała, niech biegną, zaraz będzie po wszystkim. Nad głową Krystyny brzęczała cisza, borowała oszalały mózg, żeby wydrążyć go z myśli. Na dnie studni leżał piasek, brudny, szary, ale miękki, może dziecko ma jeszcze niewielką szansę? Zaraz, zaraz, a co z jej szansą? Szansa Kamilki niweczy jej szansę… bo nie da się pogodzić.. jednak przecież jest matką! Matka musi właśnie tak zareagować jak się należy! Dopadła telefonu. Nowa lekcja życia, nieoczekiwana, bo wszystko, co do tej pory planowała, zniweczyła jednym telefonem, i nie żałowała.. Powietrze przyniosło wreszcie leciutkie, odległe dźwięki syreny, obietnicę życia. Przysiadła na schodach i kołysała się lekko w rytm wpadających do rynny kropel deszczu. Ktoś położył jej rękę na ramieniu, lekko lecz stanowczo, bez słowa wskazała studnię. Nawoływania strażaków,  podniesiony głos lekarki,  przemykające obok niej postacie, spocone twarze, wiele spoconych, zmęczonych twarzy, niespokojne ruchy rąk, wszystko wirowało wokół niej, kręciło się zapamiętale i potem zniknęło. Dziewczynka leżała na noszach, włosy dziwnie błyszczały, jaśniały na tle szarego koca, choć przecież oblepione mokrym piaskiem . Skąd się wziął ten złocień na włosach? Wyschnięta studnia rysowała się blado i łagodnie, prawie malowniczo na tle drżącego w deszczu sadu, jej suche istnienie zaczęło dopiero teraz nabierać sensu

19 maja, 2011

Książka Ani

Dawno już chciałam napisać o tej książce, która jest jak wytchnienie po ciężkim dniu, jest prawie nierealna w morzu książek o przemocy, seksie, banalnych miłostkach. Aczkolwiek fabuła jest wielowarstwowa i tajemnicza, książka tchnie prostotą i bezpretensjonalnością. Nie ma w niej wydumanych sytuacji, udziwnień w sferze języka i stylu, a obok warstwy fabularnej można odczytać dość wyraźne posłanie. Kto dziś jeszcze zastanawia się nad wartością rodziny, myśli o patriotyźmie, o szacunku dla starszych? Dawno zapomniane wartości, którym powinno się przywrócić dawny status. Książkę polecam szczególnie młodzieży, szukającej moralnych wzorców, młodym czytelnikom, których życiowe postawy dopiero się kształtują.
Znam autorkę- jest taka, jak jej książka- mądra, nie siląca się na oryginalność, ale nie banalna, miła i swojska.
Oczywiście nie zapomnę podać nazwiska autorki i tytułu książki.

Ania Szepielak- Zamówienie z Francji

02 marca, 2011

Dziwne opowiadanie

Lekcja fizyki

Dziewczyna spadała głową w dół, z przyspieszeniem ziemskim około dziesięciu metrów na sekundę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby właśnie skoczyła z trampoliny lub z dziesiątego piętra, co przecież też się zdarza. Niestety zanosiło się na dłuższy, nieplanowany lot, a samo spadanie należy rozumieć fizycznie, bez metaforycznych podtekstów. Było to swobodne spadanie, przynajmniej na początku, ale dziewczyna wcale nie czuła swobody, jaką obiecywał fachowy termin. Niechcianemu spadaniu winna była Ziemia, zimna kula w jesiennym płaszczu, pozornie bezwładna i nieruchoma. Duża i ciężka, z nienasyconą żądzą posiadania, więziła wszystko, co znalazło się w zasięgu jej orbity. Kto chciałby się uwolnić od jej zachłannej miłości, musiałby umykać w zawrotnym tempie, z prędkością ucieczki. Zdecydowanie lepszym miejscem do spadania byłby Księżyc, przynajmniej wiatr nie świszczałby w uszach i lot przebiegałby nieco łagodniej. Dziewczyna gwałtownie łapała powietrze, spazmatycznie, jak ryba na piasku. Do jej świadomości dotarł tylko ogłuszający huk, a przerażony mózg zarejestrował dziurę ze światła, która ją połknęła. Głowę miała pustą, jak dynia na halloween, wydrążoną z myśli. Nie mogła objąć rozumem tego, co się stało.
„Jak wysoko?”- trzepotała pierwsza zrodzona w strachu myśl. Pytanie bez znaczenia, ponieważ z sześciu tysięcy metrów miałaby taką samą szansę na przeżycie jak z sześciuset, właściwie nie miała żadnej. Słyszała jakieś dziwne syczenie, potem gwizd. Gdzieś w dole z tyłu pikował samolot, ciągnąc za sobą ogon dymu, splecionego w warkocz.. Miała wrażenie, że czas zwalnia, rozciąga się jak guma. Nic dziwnego, w końcu czas jest relatywny, taka jego natura. Byłoby bezsensem w tej sytuacji spojrzeć na zegarek. Zgodnie z prawem Newtona dziewczyna poruszała się ruchem jednostajnie przyspieszonym, ale wcale nie chciała przyspieszać, każda sekunda przynosiła większe zagrożenie. Parła całym ciałem w sześciokilometrową przepaść. Litościwe powietrze dzielnie walczyło o jej życie, podtrzymując zbyt dużą masę. Świszczało ze zmęczenia nie mogąc udźwignąć marnych pięćdziesięciu pięciu kilogramów przerażonego ciała
Dziewczyna zostawiła w górze chmury, puszysty kaczy puch. Stalowa kopuła nieba wyglądała groźnie i nieprzyjaźnie, a wiatr nieudolnie wygrywał fałszywe tony, jak na zepsutej piszczałce. ”Dostałabym zapalenia ucha środkowego, gdybym przeżyła”- przemknęła jej przez głowę niedorzeczna myśl. Strach wymiótł całą logikę rozumowania, nawet duże stężenie adrenaliny nie przyniosło żadnego pomysłu na przeżycie, zresztą taki nie istniał. Znowu przeraźliwy pisk i nie mniej przeraźliwa cisza. Nie odróżniała ciszy od pisku, głośna cisza? Aberracja mózgu? Wszystko zastygło w bezruchu, chociaż wiadomo, że pędzi. Nigdy nie mogła pojąć mechaniki nieba. Wirujące planety, zakrzywiona przestrzeń, gwiazdy po kolapsie, tworzące czarne dziury, które nie są dziurami..
Próbowała oswoić się ze spadaniem, tak, jak można oswoić się z lataniem czy skakaniem ze spadochronu, ale jak można oswoić się z czymś, co wydarzyło się tylko jeden raz? A może nie? Przez moment, tak krótki jak nanosekunda, miała wrażenie, że już kiedyś tak było, że już kiedyś coś podobnego przeżyła, nikłe wspomnienie spadania. Deja vu? Gdzieś w dole tętniło życie, czekano na nią w domu z pachnącymi ciasteczkami, ułożonymi pieczołowicie na chińskiej tacy. Świeżo wyprasowany obrus kusił białością, a mąż pewnie co chwilę patrzył na zegarek. Niedługo wyląduje samolot… .
Bała się Ziemi pokrytej woalem mgły, nieprzystępnej, niechętnej ludziom, którzy spadają z nieba z prędkością 182 kilometrów na godzinę, a może nawet szybciej. Pod zaciśniętymi powiekami przeskakiwały postrzępione obrazy z życia, które w normalnych warunkach ani przez chwilę nie zaprzątnęłyby jej myśli. Jakaś plaża i pierwsze wakacje z chłopakiem, którego imienia nawet nie pamiętała. Rogi czerwonego koca łopotały jak chorągiewki na wietrze. Zimno. Morze wzdymało się falami, sapało, kwiliło i wreszcie roztrzaskiwało swe wody o piaszczyste brzegi plaży. Wiatr gwizdał jak oszalały czajnik i zmiatał z piasku puste kubeczki, luźne kartki porzuconych gazet i plastykowe łopatki do budowania zamków. Jakieś przysięgi, urywki zdań, banalne, o miłości. Potem wynurzyła się jak z wody inna dziewczyna, piękniejsza od niej. Znowu poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, silniejszy niż przed laty.
 Otworzyła oczy, łzawiły i piekły.„Ile jeszcze pozostało sekund?” Zobaczyła promień światła pędzący od słońca z absolutną prędkością, osiem długich minut, zanim rozświetlił jesienny krajobraz. W dole pola i lasy przybierały wyraźne kształty i barwy.
 „Ciało przyspiesza tylko do pewnego momentu, potem prędkość lotu musi się w końcu ustabilizować”- przypomniała sobie lekcję fizyki, teraz tak nieprzydatną. Wcale jej to nie uspokoiło. Myśli nie dały się przepłoszyć i z uporem borowały mózg, przelatywały w zawrotnym tempie, walczyły o pierwszeństwo w zawodach o ostatnie sekundy życia. Powietrze tarmosiło nią, jakby chciało obudzić, ostrzec przed niebezpieczeństwem
 „Może nie ma żadnej tragedii, może to tylko morderczy sen i nie mogę się obudzić! Wystarczy się uszczypnąć!”
Przed oczyma wirowała karuzela ziemi i nowe obrazy z przeszłości. Zamazany, szary prostokąt piaskownicy i dziewczynka na jej brzegu. Piasek był suchy, prawie szeleścił, kiedy nabierała go łopatką i przesypywała do wiaderka w kwiatki. Kolorowe bratki robiły wrażenie martwych, tak samo jak siedzące na nich motyle. Jako dziecko nie zauważyła tej subtelnej różnicy, ale instynktownie nie lubiła wiaderka.
 Wyraźnie widziała soczyste kolorowe płatki, które rozsypywały się na wietrze i świecące skrzydełka motyli, odlatujących donikąd. Może to tylko tęcza?
Kilkadziesiąt sekund przed zderzeniem szukała nieistniejącego rozwiązania.
”Gdybym była lżejsza, może spadałabym wolniej. Nie, Ziemia przyciąga wszystkie ciała z taką sama siłą. Tak, ale w próżni. Trzeba wziąć pod uwagę opór powietrza!” Facet od fizyki był strasznym nudziarzem, ale bardzo wymagającym. Po lśniącej posadzce klasy dreptały nerwowo jego iksowate nóżki w szerokich płóciennych spodenkach. Jak można stawiać wymagania ślicznym licealistkom mając takie nóżki?
 „Gdybym była płaska i szeroka jak deska miałabym większe szanse”
 Dziewczyna nagle pokochała życie, którym wcześniej szafowała. Wcześniej rozdawała dni, dzieliła się nocami, myślała, że ma ich jeszcze pod dostatkiem Chciałaby znowu usiąść w kawiarni i sączyć drinka, nabijać się z grubaski z pierwszego roku.
”Jakie paskudne nosiła spódnice! Uwydatniały jej grube, świńskie nogi i wałek tłuszczu zamiast talii. Jeszcze raz dokądś pójść…”
Ostatnie sekundy. Gdyby ktoś ją zapytał, co chciałaby powiedzieć przed śmiercią, może jakieś przesłanie, niestety nie znalazłaby stosownej odpowiedzi. To straszne, nie miała przed śmiercią nic do powiedzenia! Może chociaż jakaś sentencja? Najodpowiedniejsze byłoby filozoficzne pytanie w stylu „ Czy wszystek umrę”? Wiedziała, że nie, zmieni tylko formę. Zapewnia jej to prawo zachowania masy.
Było zimno. „Przytulić się do ciepłej, babcinej kołderki w kolorowe wianuszki polnych kwiatów, tylko przez parę sekund poczuć ciepły miękki materiał. Jeszcze raz spojrzeć na obraz z aniołem, wiszący nad dziecięcym łóżku”. Anioł szedł po ścieżce, obsypanej jesiennymi liśćmi i prowadził za rękę małego chłopca. Przedstawiony był zgodnie z archetypem: długie włosy, powłóczysta biała suknia. Wysmukła postać emanowała spokojem i ciepłem. Jesienny wiatr szargał drzewami, a liście robiły w powietrzu wyszukane piruety. Nad tym nieustannym ruchem górowała cisza, cisza nie z tego świata. Anioł zbliżał się.
 Ziemia .”Jak upaść, żeby najmniej bolało? Jak zaoszczędzić sobie cierpienia? Jeszcze żyję, zaraz poczuję ból, ostatnie świadectwo życia”. Traciła świadomość. Słyszała gdzieś w oddali wycie, jakby syrenę. Przejmujący głos narastał, zbliżał się, dźwięk był coraz wyższy, zgodnie z prawem Dopplera. Strach nagle odfrunął, nastała cisza. Nie ma się czego bać. Teraz czeka ją tylko odpoczynek, a potem powolne rozbieranie do snu. Zdołała jeszcze dostrzec jasny skrawek nieba, niebieski jak wspomnienie. Przykryła go powiekami.

03 lutego, 2011

spotkanie autorskie

Siedzę  z lekko pochyloną głową, wbijam wzrok w stolik, bo i tak nie widzę dalej, niż na metr. Okulary leżą obok książek, ale ich nie zakładam, bo podobno bez nich wyglądam dużo lepiej. Chyba chcę wyglądac lepiej, więc próbuję się uśmiechać uśmiechem, na jaki mnie stać. Nie stać mnie na piękny uśmiech obejmujący zęby, a może i nawet dziąsła. Nigdy nie podobały mi się dziąsła, nawet te wolne od paradontozy, lekko zwilżone śliną, i nie wiem dlaczego ludzie chcą to ogladać. Szeroki uśmiech jest bardzo popularny, ułatwia kontakty międzyludzkie, ukrywa złe nastroje, rozjaśnia twarz, więc wszyscy się go uczą na pamięć i potem przy każdej okazji automatycznie stosują. A przecież śmieją się tylko oczy, reszta to sztucznie napięty zestaw mięśni.
Sięgam po okulary, ale tylko po to, by krótko zbadać nastroje publiczności. Łowię każdy gest i każde skrzywienie twarzy i nie dam sobie wyjaśnic, że kogoś boli ząb. Nawet wśród tych, którzy przyszli porozmawiać o mojej książce też szukam wrogów
Tak wyobrażam sobie moje pierwsze spotkanie autorskie. Biedni, ci co przybędą!

24 stycznia, 2011

07 stycznia, 2011

Jedno z opowiadań

.Ławka

Jola wysiadła na niewielkiej stacyjce z  dwoma torami i maleńkim budynkiem, w którym pośrodku ciemnego pomieszczenia stała jedna ławka wyryta ostrymi narzędziami jak rzeźba. Za grubymi kratami bielała zniechęcona twarz kasjerki na pół etatu. Jola spojrzała na odrapany budynek, pokryty nieskromnymi napisami i pokręciła głową, trochę z niedowierzaniem, trochę z irytacją
-Nic się nie zmieniło! – mruknęła. 
Na podróż do kraju włożyła elegancki, krótki, wiosenny płaszcz z prawdziwej wełny i skórzane półbuty, zgrabne, drogie i niewygodne. Mieszkańcy  wioski zawsze powinni mieć wrażenie, że Jola jest osobą zamożną, chociaż coraz trudniej było jej utrzymać ten status. „Teraz w Polsce można już wszystko kupić, nie to, co  dziesięć lat temu, kiedy przyjechałam na pogrzeb matki i oczarowałam wszystkich zwykłą komórką”- pomyślała z żalem, chociaż powinna się cieszyć.
Szła poboczem wąskiej drogi, wysypanej żwirem, pofałdowanej i popękanej, po obu jej stronach kiełkowało zboże jak  krótka  szczecina. Horyzont zamykała lśniąca w słońcu wieża wiejskiego kościoła. Obraz ten wyrastał ponad epokę, jakby czas w tym miejscu ledwie nadążał za ogólnym czasem.
 Rozpięła płaszcz, przełożyła z jednej ręki do drugiej ciężką torbę i poprawiła na ramieniu torebkę od Gucciego. Nagle gwałtownie przechyliła się na prawy bok, bo wysoki obcas ugrzązł w żwirze i pięta wyskoczyła z luźnego buta. Jola syknęła z bólu.
 – Cholerna droga! Nic się nie zmieniło!- utyskiwała, ale nie zwolniła tempa. Z daleka wyglądała jak kukiełka, która od czasu do czasu podryguje to na jedną, to na drugą stronę, czemu towarzyszą bolesne syknięcia.
 Za rogiem ukazały się znajome mury domku jednorodzinnego o prostej architekturze bez specjalnych wygód. W ogrodzie kosił trawę wysoki, szczupły mężczyzna.
- Kogo widzę! Jola !- zapiał z uciechy.
- Nasza cudzoziemka przyjechała na urlop!- krzyknął w stronę domu, uśmiechnął się szeroko i rozwarł ramiona na przyjęcie siostry.- Nie spodziewaliśmy się ciebie!
Po chwili przed dom wyszła sztywna jak posąg bratowa
- Nie zadzwoniłaś- stwierdziła. - My tu w Polsce też mamy telefon, nawet komórkę- powiedziała uszczypliwie. Jola posłała jej ostre spojrzenie. Brat złapał torbę i  popchnął  Jolę w stronę wejścia.- Zaraz będzie obiad - zatarł dłonie, bo taki miał zwyczaj, kiedy się na coś cieszył.
Jola weszła do swojego pokoju na piętrze i usiadła na łóżku. Na ścianach jak dawniej wisiały święte obrazki i makatki, które własnoręcznie zrobiła na zajęciach praktycznych w szkole. Od razu obsiadły ją wspomnienia, ponure jak czarne ptaszyska zimą na polu. Kiedy wsłuchała się w ciszę pokoju, wyłowiła z niej dźwięki przeszłości - podniesiony głos matki, która o świcie  stanęła nad Joli łóżkiem, w chustce na głowie, przekrzywionej tak, że zasłaniała pół jej twarzy;
- Wstawaj Jolka, krowom trzeba dać! Rusz się!  Okropne dziewuszysko.
- Sama sobie daj!- odburknęła Jola  i odwróciła się na skrzypiącym łóżku twarzą do ściany, odsłaniając grube uda
- A to leń śmierdzący, wyrzutek! Tylko by spała albo gapiła się na drzewa.
- Nie chcę do krów, nie znoszę ich smrodu- Jola na krótko odwróciła twarz w stronę matki
- Ale mleko żłopiesz i ci nie śmierdzi! Nikt cię nie będzie utrzymywał! Mogłaś skończyć szkołę..
- Nie interesuje mnie nauka- przerwała Jola- zresztą po szkole i tak nie ma perspektyw. Należę do straconego pokolenia- powiedziała melodramatycznie.
 - Stracone pokolenie! Czego to czorty nie wymyślą!
Matka dopiero teraz poprawiła sobie chustkę na głowie, odsłaniając całą twarz, zdrową i rumianą, jak u Breugla, wykrzywioną gniewem na takie fanaberie.
Jola spojrzała na matkę butnie, ale zwlokła się z łóżka i poczłapała do łazienki lub właściwie do pomieszczenia, gdzie była bieżąca woda i duży zlew.
- Jak znajdę w mieście pracę, to się wyprowadzę. – Jak najszybciej - dodała zza zamkniętych drzwi. Jej słowa dobiegły zniekształcone pod wpływem szumu strumienia wody.
Co odpowiedziała matka? – Nie pamiętała. Pracy nie znalazła, ale się wyprowadziła.
                                                                    *
 Jola rozpakowała torbę i  wyszła przed dom, usiadła na ławce skleconej z dwóch bali i deski, pociągniętej brązową farbą i zamyśliła się. Siedziała krótką chwilę bez ruchu, potem odetchnęła jak po męczącej pracy.
Tamto lato przed wyjazdem do Wiednia, było nadzwyczaj upalne i suche. Stała wtedy pośrodku podwórka z rozpadającym się płotem, którego brzydoty zdawała się nie dostrzegać. Liczyła się tylko kolorowa gęstwina kwiatowego ogrodu, dojrzała zieleń ogromnego klonu, stojącego samotnie pośród dzikich malin chwastów, w mniej ważnej części gospodarstwa. Z budy wypełznął szaroczarny, sterany podwórkowym życiem pies i potrząsając łańcuchem podskoczył radośnie w stronę Joli. Po chwili z domu wyszła staruszka i kołyszącym krokiem starego marynarza podeszła do ławki.
- Usiądź koło mnie Jolu- ruchem dłoni, nadwerężonej przez artretyzm, wskazała miejsce obok siebie, po czym wystawiła do słońca zniekształcone kolana. Jola usiadła obok niej bez słowa, długą chwilę milczały i obie patrzyły w tę samą dal, jedna obojętnie, druga z tęsknotą, staruszka z tęsknotą
- Babciu, moim marzeniem byłoby tak siedzieć przed domem na ławeczce i patrzeć na ogród. Całe moje życie mogłabym tak patrzeć..
- Dziecko, zrób jakieś wykształcenie, bo bez tego w dzisiejszych czasach ani rusz!
- Z wykształceniem też nie, kryzys.
- Ale przecież coś trzeba robić! Nie można tak siedzieć.
- Kiedy mi się nie chce. Dlaczego nie pozwolą mi żyć tak jak ja chcę? Przecież każdy ma prawo do decydowania o sobie, czytałam gdzieś, że jest taka Konwencja Genewska, która to zapewnia.
- Konwencja? A czy ta konwencja mówi też, kto ma takiego człowieka utrzymywać, któremu się nie chce pracować? – spytała babcia całkiem poważnie.
- Chyba państwo. Słyszałam, że na Zachodzie dają niepracującym pieniądze i że mogą oni całkiem dobrze z tego żyć. Po chwili dodała
-To, że nie chcę pracować to wcale nie lenistwo, to jakiś przymus, to filozofia życia. Pragnę tylko tu siedzieć i nic nie robić. Myśleć i patrzyć na ogród
- A co będziesz robić w zimie?- spytała babcia całkiem przytomnie
- W zimie -Jola zawahała się lekko- w zimie będę patrzyć na to samo przez szybę, i już.
- Ciekawe ..ciekawe- powiedziała babcia w zamyśleniu. Nagle obraz zamyślonej babci rozpłynął się, jakby przepędził go porywisty wiatr.
Jola wróciła do rzeczywistości, do ławki i pustej budy po Czarku, którego już żaden inny pies nie zastąpił. Wyciągnęła się na ławeczce, z kuchni dobiegał odgłos szurania garnkami, świadczący o dużym stopniu zdenerwowania kucharki. Tak samo wtedy, przed laty, matka szurała za złością garami po piecu, a Jola siedziała na ławeczce, uparcie, prowokacyjnie, całą siłą woli broniąc się przed jakąkolwiek pracą. Właśnie na tej ławce powstał plan życiowy, rozmyślała nad nim długo, opracowując wszelkie detale. Powstały różne wersje tego planu, ale cel był zawsze jeden – szybko zarobić tyle pieniędzy, żeby potem do końca życia móc tylko siedzieć na ławce i nic nie robić.



                                                                *
 Nazajutrz pojechała do miasteczka, właściwie bez specjalnego celu. „Nawet w takiej mieścinie można teraz wszystko kupić” - pomyślała oglądając wystawy sklepowe.
Weszła do dużego pawilonu spożywczego i stanęła bezradnie z koszykiem w ręku pośrodku sklepu. Podeszła do regałów z kosmetykami, wzięła pomadkę do ręki, spojrzała w lustro. Za plecami dostrzegła skupioną kobiecą twarz, znaną, a jednak obcą. Obróciła się.
- Jolka!- wykrzyknęła radośnie kobieta - Od kiedy jesteś w kraju? Na długo tym razem?. Co tam w Wiedniu? – zasypała ją deszczem pytań.
- Krystyna! Dobrze, że cię spotykam. Miałam się do ciebie wybrać. Zmieniłaś fryzurę, prawie cię nie poznałam.
 Jola zręcznie wyplątała się z gęstwiny pytań o Wiedeń i objęła przyjaciółkę
Krystyna nieznacznie poprawiła włosy.
- Rozjaśniłam, bo siwieję, niestety. Teraz będą blondynką – zaśmiała się szczerze.
-Przyjechałaś odpocząć. Pewnie się tam naharujesz?- zapytała życzliwie
- Tak za wszystkie czasy! Ale to nie szkodzi, to tylko droga do celu - powiedziała dziwnie ściszonym głosem, jakby chodziło tajemnicę. - Zarobiłam tyle pieniędzy, że teraz mogłabym już nie pracować
- E, bez pracy nudno. A jak tam sprawy sercowe?
Krystyna wzruszyła ramionami, chcąc podkreślić obojętny stosunek do tematu
- Jeszcze nie spotkałam tego jedynego
- Romantyczka! Przecież mogłaś wydać się za Austriaka, nawet gdyby to nie był ten jedyny.

                                                                           *
  Jola przechodziła obok piekarni, zapachniało świeżym chlebem i żołądek Joli kategorycznie domagał się jedzenia. Jeszcze chwilę się wahała, zaglądnęła do pachnącego wnętrza przez szybę wystawową. Wśród rogalików i bułek z makiem zobaczyła twarz młodzieńca.
Pokręciła głową z niedowierzaniem, bo nie mogła sobie wytłumaczyć swego zainteresowania chłopcem, który mógłby być jej synem. Uświadomiła sobie nagle swoją starość, opuściła bezwiednie ręce na znak niemocy, bo relacji wiekowych nie da się zmienić. Chłopak był nieprzyzwoicie młody, więc Jola mogła tylko na niego popatrzeć kupując parę rogalików z serem. Stał za ladą sztywno, odpowiadał na pytania niepewnie, wręcz lękliwie, jakby się bał, że poda klientom niewłaściwy produkt. „Praktykant- przyszło jej do głowy- niewinny, wrażliwy, uczuciowo niewyczerpany jak młoda studnia z czystą, niezmąconą wodą”. Jola zapłaciła nie spuszczając z niego wzroku, ale on patrzył tylko na kasę, potem na obciążone pieczywem półki, po czym zwrócił się do następnego klienta. Joli nie pozostało nic innego jak tylko wyjść, więc wyszła, ale nie zapomniała. Teraz do marzenia o ławce dołączyło drugie równie wielkie marzenie – dzielić ławkę z kimś takim jak ten chłopak.
                                                                    *

Brat wrócił z pola, zdjął przed progiem pokryte gnojem i trawą gumowce i dopiero wtedy dostrzegł siostrę.
- A wypoczywamy! To dobrze, bo w tym Wiedniu pewnie się napracujesz. Schudłaś biedna – użalał się nad Jolą -. Korzystaj z wolnych dni.
Jola spojrzała łagodnie na brata. Przypominał jej dzieciństwo, a właściwie najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa.
Po południu obejrzała jeden z seriali, znudził ją, potem obejrzała inny. Chodziła po pokoju jak w klatce, wyjęła z torebki komórkę, ale zaraz znowu ją schowała, szybko, jakby przestraszyła się swoich myśli. Wyjrzała oknem, długo patrzyła na jasne słupy świateł z latarni ogrodowych Potem sięgnęła znowu po telefon, tym razem pewnie i wykręciła wiedeński numer.

                                                                           *
   Rano wyszła na zakupy do wiejskiego sklepiku. Właściwie unikała spotkań z mieszkańcami wsi. Kiedyś było inaczej, kiedyś  zaczepiała wszystkie znajome i opowiadała jak to jej dobrze w Wiedniu. Teraz standard jej życia niewiele różnił się od standardów na wsi, nie miała czym imponować, a chciała być kobietą sukcesu, podziwianą Wiedenką.
W sklepiku pracowała ekspedientka- plotkara, więc starała się zbyć ją krótkim ‘dzień dobry”
- A! przyjechała pani, na jak długo tym razem?
- Zobaczymy- krótka odpowiedź była jak strzepnięcie natrętnej muchy. Ekspedientka zamilkła.
- Potrzebuję proszku do ...zawahała się ..do takiej pralki na naczynia
- Ma pani na myśli zmywarkę?- zapytała ekspedientka z przekąsem- Niedobrze jak już się własnego języka zapomina
Jola zbyła ją milczeniem, szybko zapakowała proszek do torby i wyszła. Szła powoli w stronę domu, ale nagle przystanęła i szybkim krokiem wróciła do sklepiku. Zdyszana dopadła lady za którą stała wystraszona Gdowska
- Wyjechałam z kraju jak jeszcze nie było cholernej zmywarki, więc nie mogła się nazywać, bo nie istniała, przynajmniej u nas! To przecież nie zbrodnia. Dużo większą zbrodnią są motyle w brzuchu!
 Gdowska oparła się o regał ze słodyczami i nie wiedziała jak odeprzeć natarcie.
- Jakie motyle - wyjąkała ?
- W waszych idiotycznych serialach panienki czują motyle w brzuchu, to dopiero jest niemczyzna!
Jola poprawiła płaszcz, bo ręce zaczęły jej przeszkadzać, dziwnie wisiały jakby nieswoje.
- Bardzo przepraszam- dopiero teraz ekspedientka oprzytomniała. Jola wyszła. Ekspedientka wzruszyła ramionami. Będzie miała o czym opowiadać jutro po mszy.
                                                                              *                                                             
      W następnym tygodniu znowu stała przed piekarnią i przyglądała się chłopcu z rozwichrzoną czupryną. „Jak go zagadnąć? Co sobie pomyśli? Że nagabuje go stara baba? Ale ja go przecież nie nagabuję, chcę tylko z nim porozmawiać, to wszystko, usiąść obok niego , pogładzić jego splątane włosy” O niczym więcej nie marzyła, bo o czym można w jej sytuacji marzyć? W Wiedniu może taki związek by uszedł, ponad dwadzieścia lat różnicy, przerażające dwadzieścia lat, całe pokolenie. Z chwilą kiedy pomyślała o pokoleniu, chciała odejść i na dzień dzisiejszy zakończyć obserwację. Wtedy chłopiec podszedł do drzwi;
- Czy pani coś podać, bo zamykamy? Wiedziała, że to jedyna szansa
- Proszę o szklankę wody.
Oparła się o ścianę, jakby zrobiło się jej słabo, ale w rzeczywistości poczuła nieznany dotąd przypływ energii. Chłopiec wprowadził ją do sklepu i za chwilę stanął przy niej ze szklanką wody w ręku.
-Jak się  nazywasz?
- Andrzej- powiedział nieśmiało. Nagrodziła go palącym spojrzeniem.
W szklance zaczęły robić się niespokojne wibracje, jak przed trzęsieniem ziemi.
                                                                      *
- Pomóż mi w ogrodzie – poprosiła bratowa- podobno zawsze zachwycałaś się ogrodem. Próbowała wciągnąć Jolę w domowe zajęcia i pracę w gospodarstwie.
- Właściwie to ja lubię tylko patrzeć na ogród – broniła swego nic-nie –robienia.
- Jak ja nie znoszę takiego lenistwa! To nie dziwne, że nie znalazłaś sobie chłopa! Ale teraz to i tak już za późno- bratowa machnęła niedbale ręką. Ten ruch, zabolał najbardziej, lekkie skrzywienie nadgarstka, obraźliwe, bolesne przypieczętowanie staropanieństwa Joli.

                                                                       *   
Przed dom zajechał popielaty van z napisem przewozy osobowe. Młody kierowca wyjął z bagażnika dwie duże torby i ogromną walizkę, staroświecką i zamykaną na dwa zamki. Powolnymi ruchami wynosił bagaże i ustawiał je na ganku, z domu wybiegła bratowa
 -Pan do kogo?
-Przywiozłem rzeczy z Wiednia
- Jakie rzeczy – pytała oszołomiona nagłym podejrzeniem
- Bo ja wiem? Zapłacono, żebym przywiózł pod ten adres. Podstawił kobiecie pod nos kartkę z adresem.
- Przecież widzę- burknęła i nagle zawyła boleśnie
 - Jolka!
Najpierw wybiegł mąż, a za nim pojawiła się w drzwiach Jola, skulona, jakby się bała razów i złorzeczeń.
- Nie wracam już do Wiednia, zostaję na stałe w Polsce- wyrzuciła z siebie jednym tchem. Wydawało się jej że zapadła kosmiczna cisza, wyjałowiona ze wszystkich dźwięków wiosennego popołudnia.
Brat nie mógł zebrać myśli, skonsternowany drapał się dość nieelegancko po głowie.
- A gdzie będziesz mieszkać ?– natarła na nią bratowa i nawet nie odpowiedziała na ciche „do widzenia” wycofującego się kierowcy..
Jola przeczuła atak i dawno miała już przygotowaną odpowiedź;
- W moim domu rodzinnym – powiedziała, kładąc nacisk na moim – i właśnie o tym chciałabym z wami porozmawiać. Złapała pierwszą z brzegu torbę i wniosła ją do domu. Brat dłuższą chwilę stał zdezorientowany, po czym sięgnął po dużą walizkę i podniósł ją, jakby nic nie ważyła.
-  Oj ciasno będzie, oj ciasno- biadolił.
 Wieczorem przy kolacji znowu zagaiła temat
- Jeden pokój to za mało, chcę sobie w drugim na górze urządzić kuchnię i sama gotować, dietetycznie
-  Gdzie my mamy mieszkać?!- oburzyła się bratowa - Mamy troje dzieci!
- Pół domu należy do mnie- twardo i z uporem powiedziała Jola
- Twoja świętej pamięci matka przekręciłaby się w grobie!
- Mogła zostawić testament, to teraz nie musiałaby się przekręcać, a tak pół na pół i kwita.
- Jola!- Tym razem oburzyła się brat zwykle spokojny i małomówny - przecież to była też twoja matka..
-.... która całymi dniami na mnie wrzeszczała i goniła do śmierdzących krów
- A ty naturalnie stworzona jesteś do czegoś lepszego- wtrąciła bratowa- jak jesteś taką wielką panią, to kup sobie mieszkanie gdzie indziej, przecież jesteś bogata!
- Nie ma mowy, tu wyrosłam, tu mieszkał mój ojciec i tu zmarła moja kochana babcia, i ja też tu umrę! Poza tym nareszcie chcę żyć tak, jak sobie to od wielu lat wymarzyłam. Harowałam na Zachodzie, podcierałam tyłki, sprzątałam, teraz będę odpoczywać, siedzieć na ławce, należy mi się!
Bratowa spojrzała na męża wściekle, brat patrzył na Jolę bezradnie. Wydał się jej taki młody, niedoświadczony, zupełnie tak jak dawniej, kiedy był jej małym braciszkiem. Rozmawiali często schowani za krzakami porzeczek, osłonięci przed wzrokiem matki
- Lubię patrzeć na drzewa, jak się rozwijają, zmieniają barwy..- mówiła mu wtedy. Patrzył na nią bladoniebieskimi oczami,
- Co ty ciekawego w tym widzisz? Zwykłe drzewa, niektóre nawet paskudne, ogryzione przez kozy i obsikane przez psy, że dosłownie schodzi z nich kora. Mówił beznamiętnie, z ustami pełnymi kaszanki z chlebem.
 -Kochany brat, niczego nie zrozumiał – mruknęła do siebie i przytuliła drobnego chłopca z dużymi bladoniebieskimi oczami.
                                                                         *
  Wyszła przed dom i usiadła na ławce
Czy wróciłaby do Polski, gdyby nie ta historia z Pogromcą?
Kiedyś znienacka weszła do łazienki i zobaczyła jak Pogromca przystawia sobie do czubka głowy nadmuchaną lateksową rękawicę. Grube paluchy jak serdelki Gdowskiej sterczały w powietrzu, tworząc dość dyskusyjną ozdobę głowy. Początkowo wzięła to za żart, ale Pogromca regularnie wieczorem robił sobie kogucika. Zrozumiała, że to przypadek dla dobrego psychiatry. Znienawidziła więc lateksową rękawicę i straciła do Pogromcy pociąg seksualny. W chwilach zbliżenia miała przed oczyma jedynie wyprężonego kogucika i w najlepszym wypadku wybuchała śmiechem. Tak oto kogucik stał się przyczyną oziębłości seksualnej Joli i pośrednio wpłynął na jej rozstanie z Pogromcą
- Pogromca- powiedziała do siebie- idiotyczny pseudonim
                                                                                *
  Bratowa wieszała bieliznę na sznurze. Zaciekawiona spojrzała na taksówkę, z której wysiadła Jola z młodym człowiekiem, obarczonym ogromnym plecakiem i torbą podróżną.
Weszła do domu prowadząc Andrzeja za rękę
-To mój przyjaciel- przedstawiła go bratu. Bratowa wbiegła zdyszana do pokoju, żeby niczego nie przegapić
.- Czy trochę nie za młody dla ciebie Jola?- powiedział szczerze brat, jednocześnie wskazując miejsca przy stole. Bratowa bez słowa wyszła do kuchni, skąd potem dobiegały odgłosy energicznego zamykania szuflad i szafek, co można było uznać za dość wymowny komentarz.
- Najpierw pokażę Andrzejowi nasze mieszkanie na piętrze- spokojnie, dobitnie powiedziała Jola. Odprowadziło ją zdziwione spojrzenie brata i nasilone pobrzękiwanie naczyń.

                                                                                  *
  Słońce oślepiało Jolę, bo zapomniała ciemnych okularów. W tej chwili, kiedy strach powrócił, najchętniej ukryłaby pod nimi oczy. Nie mogła się zdecydować czy iść przez wioskę trzymając Andrzeja za rękę, czy też może na początek iść w bezpiecznej odległości, żeby nie wywoływać plotek. Andrzej milczał pochmurnie. Jeszcze kilka kroków i zdoła uciec przed gradem spojrzeń naładowanych negatywnie. Nie można się poddawać, mówił jej butnie podniesiony podbródek. Stawiała przesadnie wysoko nogi jak bocian chodzący po mokradłach. Nie panowała na swoimi nogami i rękoma. Przytuliła się do Andrzeja. Szedł obok nie sztywny, nie oddał jej pieszczoty. „Cóż ma dopiero dwadzieścia lat – pomyślała – jeszcze jeden zakręt i będą w domu”. Specjalnie wybrała drogę przez sam środek wsi. Nie wolno mi się ukrywać! Da muss man durch- powiedziała do siebie po niemiecku.

                                                                                      *
W niedzielę Jolę zbudził hałas na korytarzu, kakofonia dziecięcych pisków i nienaturalnie wysoki sopran bratowej
- Spania nie macie? – spytała Jola ponuro, przecierając oczy
Bratowa spojrzała na nią wyłupiastymi oczyma, które niebezpiecznie wyszły na zewnątrz, jakby miały wypłynąć z oczodołów.
- Przecież niedziela. Do kościoła trzeba się zbierać!
- No to co, że niedziela. Taki sam dzień jak inny- powiedziała Jola i poczłapała do łóżka- Nic się przez te dwadzieścia lat nie zmieniło.
- A co się miało zmienić?!
Schodziła po schodach i dalej złorzeczyła
- Że też taka się nie wstydzi. Wyleguje się całymi dniami w łóżku z tym gołowąsem. Tfuj, cała wieś się śmieje!
Jola jeszcze raz wyszła ze swego pokoju i stanęła przy schodach, jakby przez chwilę zastanawiała się, czy nie zepchnąć z niej wrzeszczącej bratowej
- Jesteście tak samo zacofani jak dwadzieścia lat temu. Nic się nie zmieniło! – rzuciła za nią rozwścieczona. Wróciła do pokoju. Andrzej siedział oparty na poduszkach, myślał o czymś intensywnie. Coraz częściej miewał złe nastroje, coraz mniej entuzjazmu dla nic- nie -robienia. Jola ubrała się. Założyła obcisły sweterek, zbyt kusy, więc co chwilę przy najmniejszym ruchu rąk wyłaziła spod jego materii fałda tłuszczu. Przykrywała ją naciągając bez przerwy sweterek, aż weszło jej to w nawyk.
- Może by tak pojechać dzisiaj do miasta?  zaproponował Andrzej. Jego młoda dusza rwała się do przygód, siedzenie w ogrodzie powoli odczuwał jak więzienie. Zielone więzienie.
- Po co? Przecież tu tak pięknie. Czy nie cieszysz się, że nie musisz pracować? Mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby utrzymać nas oboje. Coraz mniej się cieszył.
 Upalne lato umierało powoli, skwar dogasał, pozostawiając wypalone trawy i lekko już pożółkłe liście. Pocałunki Andrzeja też oziębły, na krótko i przelotnie pozostawały na ustach Joli, aby szybko zginąć

                                                                                  *
 Po dróżce wzdłuż torów kolejowych niepewnie i zygzakiem toczył się stary rower z ramą, na której siedziała Jola z miną cierpiętnicy. Za sobą czuła oddech Andrzej, który pedałował z całej siły, żeby utrzymać równowagę na wyboistej drodze. To jego młodość, niespożyta energia ją gniewały. Coraz częściej miałaby ochotę go za to ukarać. Nie patrzyła na boki, ale i tak dostrzegła jak baby kiwały głowami przyglądając się tej parze. Jola wyciskała na siłę uśmiech, który miał sygnalizować rozbawienie, granatowy beret idiotycznie zwisał po jednej stronie głowy. Jola była wściekła. Że też on nie może usiedzieć w jednym miejscu!

                                                                                   *
  Po śniadaniu Jola szykowała się żeby z kubkiem kawy zejść do ogrodu, Andrzej nagle zapragnął pojechać do miasta, do kina, lub po to tylko, żeby przejść się uliczkami starego miasta i zjeść lody.
.- Nie chce mi się-powiedziała, bo denerwowało ją nieugaszone pragnienie Andrzeja przebywania między ludźmi. Naburmuszył się, nadymał jak purchawka, wbił wzrok w blat stołu, a to nie oznaczało niczego dobrego
- A może wolisz wrócić za ladę i sprzedawać bułki do końca życia?- zapytała złowieszczo.
Wtedy wreszcie wybuchnął, wyrzucił z siebie kłęby gniewu, pretensji, które nagromadziły się w ciągu tych dwóch miesięcy.
.- Kobieto, jestem młody . Nie mogę całe życie spędzać z tobą w łóżku, a potem na ławce przed domem i pić kawę. Nie mogę ścierpieć tych ciągłych docinek twojej bratowej, krzywych spojrzeń ludzi, izolacji. Chcę żyć.
Po południu spakował torbę i odszedł. Patrzyła za nim długo jak idzie drogą w stronę stacji, uginając się pod ciężarem plecaka i torby. Z okna na piętrze widziała jak mija przekwitłe pole maków, smutne jak rozstanie. Wcześniej uważała, że to najsmutniejszy krajobraz, teraz wiedziała, że smutniejsza jest droga obok przekwitłych maków, po której idzie Andrzej w stronę stacji..
                                                                               *
 Jola nie pokazywała się we wsi, przeżywała swą porażkę po cichu, słuchając Perfektu z mocno już sfatygowanej kasety. Niedyskretny szept wiejskich bab szumiał w jej uszach jak natrętny wiatr, rozwiewał interpretacje tego zdarzenia, różne prawdopodobne wersje rozstania
- Jak tam Jola? Pewnie teraz rozpacza- zapytano Krystynę pod sklepem.
- To było do przewidzenia. Jak można sobie wziąć takiego młodzieniaszka?- dodał starszy mężczyzna dobrze już zaprawiony piwem 
- No i co z tego, że młody?! – rozzłościła się Krystyna-  Ludzie! przecież to dwudziesty pierwszy wiek!. Homoseksualiści urządzają Parady Równości, a wy nie możecie zaakceptować tego,  że starsza kobieta wzięła sobie młodego? Odwrotnie jest okey?!
Nagle żal się jej zrobiło Joli, która parła pod prąd na przekór fizyce i wiejskiej moralności.
Wieczorem, kiedy wracała z pracy zobaczyła ją na ławce przed domem. Podeszła. Zanosiło się na deszcz. Usiadła cicho obok niej
- Jakie masz plany?
- Będę siedzieć na ławce przed domem.
-Do końca życia?
- Tak
- Cierpisz na depresje? Wyszły świetne tabletki, bez recepty. W Polsce to nie jest już temat tabu
- Nie cierpię na żadną depresję, chcę po prostu nic nie robić
- Jesteś pewna, że właśnie tak chcesz dalej żyć?
 -Wiem na pewno, że będę szczęśliwa. Muszę siedzieć sama, bo nikt mnie nie rozumie. Próbowałam przecież  z Andrzejem. Nie wyszło, on też nie zaakceptował mojego sposobu bycia. Co w tym złego, że nic nie robię? Przecież się napracowałam! Po chwili dodała cicho, jakby prosząco
- Pozwólcie mi żyć tak, jak sobie to wymarzyłam.
                                                                                *                                                                 
   Nastąpiło oziębienie. Deszcz padał coraz częściej i zimno przenikało nawet w głąb domu Ławka na szczęście stała pod dachem, więc była w miarę sucha. Jola przyniosła sobie z pokoju gruby koc, którym się okrywała, siedząc przed domem. Siedziała nieporuszona, jakby nie czuła zimna. Zanurzyła się w myślach,  nic nie istniało poza nią  i ogrodem.
                                                                                   *                                                                    
  Nadeszły pierwsze przymrozki. Ziemia stała się twarda, niegościnna, powoli zasypiała
 Krystyna po pracy nie poszła do domu najkrótszą drogą, tylko przez pola, ciągnące się od stacji, żeby odwiedzić Jolę. Zobaczyła ją na ławce, wtuloną w szary koc.  W pierwszej chwili nie wiedziała czy powinna do niej podejść. Siedzenie Joli na ławce zawsze wywoływało u niej dziwne uczucie niepokoju, bo nie było to zwykłe siedzenie. Podeszła i usiadła przy niej ostrożnie, jakby nie chciała spłoszyć myśli.
- Co nowego? – zapytała cicho
Jola wzruszyła ramionami
- Siedzę
 - I co opłacało się? Jola, tak harować żeby teraz tylko siedzieć?
Jola milczała, po raz pierwszy nie wiedziała, po raz pierwszy straciła pewność. Ławka wydała się jej dość niewygodna. Nad ogrodem nisko wisiały postrzępione chmury.



Witam szanownych Czytelników

Witam wszystkich na moim blogu autorskim. Jestem autorką powieści psychologicznej"Uciec przed cieniem", wydanej  niedawno przez wydawnictwo Novae Res.Akcja książki osadzona jest w realiach lat osiemdziesiątych, a następnie ukazuje polską emigrację w Wiedniu po ogłoszeniu stanu wojennego.

http://zaczytani.pl/ksiazka/uciec_przed_cieniem,druk